Z historii łowiectwa w Tatrach.
Z historii łowiectwa w Tatrach. (25) |
Pokaz slajdów |
Pobierz tekst w wersji pdf. |
Przekazy dotyczące dawnego łowiectwa w Tatrach są
szczątkowe i nieliczne i chociaż w czasach Królestwa Polskiego z punktu
widzenia gospodarczego nie stanowiło ono najważniejszego zajęcia, to
jednak jego rola nie może zostać pominięta. Człowiek polował od
najdawniejszych czasów, zdobywał w ten sposób pożywienie. Z początkiem
państwowości polskiej łowiectwo przestało być głównym zajęciem
człowieka. Łowy były okazją do wykazania się siłą i zręcznością w
spotkaniach z dzikim zwierzem. Upolowana dziczyzna przetwarzana była na
zapasy dla wojsk królewskich. Z tego okresu pochodzą pierwsze
ograniczenia łowieckie: łowy wielkie na grubego zwierza uznane były za
przywilej panującego, a łowy małe dotyczące drobnej zwierzyny, mógł
uprawiać każdy. Okolice Tatr porośnięte były wówczas puszczą karpacką i
nie były zasiedlone przez człowieka. Proces kolonizacji Podhala
rozpoczął się dopiero w XIII wieku i trwał bardzo wolno od Nowego Targu
w kierunku południowym w stronę Tatr.
Najstarszy dokument mówiący o prawie do polowania i
rybołówstwa w Tatrach polskich pochodzi z 1255 roku. Był to przywilej
wydany przez Bolesława Wstydliwego dla klasztoru cystersów. W końcu XIV
wieku Cystersi utracili jednak to prawo i odtąd nowatorszczyzna, w tym
Tatry, stały się ponownie dobrami królewskimi. W wieku XVI prawo
polowania w Królestwie Polskim było również jednym z przywilejów
rycerskich i zostało ściśle powiązane z własnością gruntu. Postanowienie
Statutu Litewskiego z 1529 roku mówi: „ (…) jeśliby strzelca
pojmano nad zwierzem ubitym w cudzej puszczy, tedy ma wiedzion być do
urzędu, a z urzędu ma być na śmierć skazan, jako inni złodzieje”
(...).
Z końcem XVI wieku osadnictwo polskie dotarło pod Tatry,
a mieszkańcy pobliskich wiosek mogli swobodnie korzystać z tych „wolnych
gór”. W wyższe partie gór zaczęli wypuszczać się nieliczni myśliwi
nazywani polowacami. Nigdy jednak nie wytworzyła się grupa ludzi
żyjących wyłącznie z myślistwa. Ta pasja i płynące z niej korzyści traktowane były jako uzupełnienie zajęć związanych z gospodarką,
górnictwem i handlem. W materii łowiectwa władze nie potrafiły
wyegzekwować skutecznego prawa. Nie oznacza to jednak wolności bez
granic. Władcy nadal w postaci przywilejów przekazywali zasłużonym
poddanym prawo do zwierza. Było ono jedną z form płatności. Dla
przykładu starosta nowotarski przyjmował daninę w postaci saren, kun i
ptaków.
Zarówno na terenie Tatr Polskich jak i Słowackich polowanie zawsze było albo legalnym myślistwem, inaczej łowiectwem, albo nielegalnym kłusownictwem. Legalne łowiectwo było uprawiane da danym obszarze bądź przez jednego właściciela lub dzierżawcę, bądź też za jego zezwoleniem. Obszar Tatr Polskich należący do różnych właścicieli był podzielony na tzw. obwody łowieckie. W czasie okresu rozbiorowego były to obwody dworskie i gminne. Za czasów austriackich ubicie niedźwiedzia było premiowane przez władze starostwa nowotarskiego. Starostwo wydawało nawet nakazy przeprowadzania obław na niedźwiedzie. Ostatnia taka obława miała miejsce najprawdopodobniej w 1902 roku.
W XVIII wieku zaczęto już wprowadzać opłaty za zwierzynę.
Tak na przykład za upolowanego kozła dzikiego należało przekazać
staroście 20 złotych. Wtedy też ukończony został w Tatrach proces
zajmowania terenów przydatnych do hodowli bydła. Łowiectwo wiązało się
wówczas z zabezpieczeniem terenów i dobytku przed wielkimi
drapieżnikami. W związku z późniejszym zasiedleniem polskiego Podtatrza
łowiectwo upraw
iali niemal wyłącznie Podhalanie. Z tym wiązał się rozwój
łowiectwa ludowego, które swoim zasięgiem przekraczało główną grań Tatr
i sięgało południowych zboczy tych gór, będących wówczas własnością
węgierską. Zajmowano się też łowieniem drobnego ptactwa. Każda ze wsi
posiadała swoich ptaszników, którzy trudnili się łowieniem drozdów i
kwiczołów.
Warto zaznaczyć, że w Tatrach Słowackich polowanie na kozice nie było prawnie zakazane aż do 1949 roku. Dzięki temu w rejonie Krywania organizowano polowania dla członków rodziny cesarskiej. Od 1879 roku książę Christian Hohenlohe urządzał częste polowania na różna zwierzynę nie tylko na własnych terenach tatrzańskich, ale również na terenach sąsiednich, na których prawo do polowania dzierżawił od właścicieli ze Zdziaru, Lendaku, Białej Spiskiej i Kieżmarku. Polowania te, aż do 1912 roku odbywały się nieraz z udziałem niemieckiej, austriackiej i węgierskiej arystokracji, nawet spośród rodzin królewskich. Sam Hohenlohe w ciągu przeszło 40 lat zabił w Tatrach tysiąc kozic, naganianych mu przez duże grupy góralskich naganiaczy.
Rejon Tatr stanowił kiedyś dobra królewskie, dlatego też
ludzie zamieszkujący te tereny z dawien dawna czuli się wolnymi, nie
byli nękani pańszczyzną. Ponieważ uprawiali ziemię kiepskiej jakości,
często dokuczał im brak pożywienia. Z tego powodu latem pasterze
pasający owce i bydło na halach, napotkawszy dziką zwierzynę, strzelali
do niej bez żadnych skrupułów. Ich zdaniem należała ona do tego, kto ją
zabił. Niektórzy na szałasach posiadali broń palną w celu obrony stada
przed drapieżnikami. Strzelanie do saren lub kozic nie uważano wtedy za
coś złego. Co więcej, tzw. „strzelcy” cieszyli się u górali wielkim
szacunkiem, a u płci pięknej, dużym powodzeniem. Nie
które kobiety,
obdarzone przez naturę siłą fizyczną na równi z mężczyznami chodziły na
polowania. Ze strzelców i tzw. „polowacy” wyrastali późniejsi zbójnicy,
którzy pośród górali cieszyli się jeszcze większym szacunkiem.
O tym, że górale w XIX wieku polowali na kozice wiedzieli wszyscy i nie robiono z tego specjalnej tajemnicy. Prawie wszyscy przewodnicy tatrzańscy wcześniej byli kłusownikami, lub też nosili torby za strzelcami. Również wielu gości przyjeżdżających do Zakopanego w II połowie XIX wieku zjednywało sobie takich przewodników, którzy prowadzili ich w takie miejsca, gdzie w łatwy sposób można było ustrzelić kozicę lub inną zwierzynę. Prawie każdy góral posiadał broń palną, służącą do celów obronnych, ale nie tylko. Często strzelano do zwierza z dwóch powodów: dla mięsa i dla „dutków”, które można było dostać za skórę. Bardzo chętnie chodzili oni również ze strzelcami, jako naganiacze lub tzw. „torbiarze”, nosząc zwierzynę i zaprawiając się dzięki temu do strzeleckiego rzemiosła.
Zwyczaje tatrzańskich myśliwych, polowacy i
skrytostrzelców trudniących się łowiectwem, które bardzo często nosiło
znamiona kłusownictwa, w sposób niezwykle szczegółowy, a czasami wręcz
bardzo drastyczny, przedstawiał w swoich artykułach o tematyce
łowieckiej i myśliwskiej Stanisław Barabasz – znany malarz,
architekt,
nestor polskiego narciarstwa i jednocześnie zapalony myśliwy przełomu
XIX i XX wieku. Osobiście znał on myśliwych, którzy strzelali do kozic
tylko i wyłącznie z tego powodu, że nie mogli się powstrzymać, strzelali
odruchowo. Takich nielegalnych odstrzałów dokonywali z rewolwerów
również turyści, a nierzadko również i leśnicy. Niektórzy zabijali
kozice tylko po to, aby uzupełnić swoje trofea i kolekcje.
Kłusowników w Tatrach można było podzielić na dwie
kategorie: na polujących z zamiłowania i polujących dla zysku.
Pierwszych nic nie mogło wyleczyć z ich namiętności do polowania. Nie
odstraszały ich ani kary więzienia czy konfiskata broni, ani też choroba
w rodzinie. Zostawiali oni w domu chorą żonę czy dzieci, porzucali
nieskoszone siano, niezebrany owies i szli w góry, gdyż inaczej żyć nie
mogli i nie potrafili. Rewiry gdzie polowali zależne były od miejsca
zamieszkania strzelców. Bukowianie najchętniej polowali na Koszystej,
Wołoszynie, Krzyżnem i na Miedzianem. Strzelcy z Zakopanego chodzili w
rejony od Ciemnych Smreczyn począwszy do doliny Walentkowej i Cichej,
przez Czerwone Wierchy po
Bystrą. Z Kościeliska zapuszczali się od
Czerwonych Wierchów, aż po Rohacze. Do Kop Liptowskich chodzili
natomiast wszyscy, uważając ten rewir za najlepszy i najbogatszy w
kozice.
Na noclegi wybierali oni miejsca dobrze ukryte tak, aby można było bezpiecznie rozpalić ogień przez nikogo niezauważony. O takich miejscach wiedzieli tylko oni i nikomu nie ujawniali miejsc noclegowych. Nocowali czasami i bez ognia w obawie przed zdemaskowaniem. Unikali szałasów. Kładli się spać nogami w kierunku ognia, z ciupagą u boku i z flintą przy głowie. Tak sypiano „po strzelecku”. Spali bardzo czujnie i wstawali przed nastaniem świtu. Po łyknięciu wódki zagryzionej owsianym moskolem, kurzyli fajki i ruszali w ciszy w kierunku grani wypatrywać miejsc gdzie pasły się kozice.
W tekstach Stanisława Barabasza znaleźć można opisy
polowań prowadzonych przez takich znanych przewodników jak chociażby
Klimek Bachleda, który wiodąc grupę turystów do Morskiego Oka osobiście
zabił ciupagą kozicę. Okazało się, że był to samiec, który podczas rui
został strącony z turni, na skutek czego doznał wewnętrznych obrażeń
ciała. Klimek wraz z prowadzonymi turystami wypatroszyli zwierzę,
poćwiartowane mięso spakowali do toreb i pod osłoną nocy
przetransportowali do schroniska. Skóra zaś stała się własnością jednego
z turystów. Typem prawdziwego i typowego strzelca był również Sabała.
Postać bardzo znana, tak świetnie opisana piórem Witkiewicza i
Tetmajera. Miał on „na sumieniu” wiele niedźwiedzi i niezliczoną liczbę
kozic. Mając już ponad 70 lat nieraz jeszcze przypominał się młodszym
myśliwym, aby go brali ze sobą w góry. Z powodu krótkowzroczności nie
strzelał już jednak, tylko służył radą, nabijał „flinty” i grał na
gęślikach w szałasie.
W czasie polowań na kozice górale wykorzystywali okres
ich rui. Wtedy najłatwiej można było ustrzelić samca, który widząc
strzelca w ciemnym ubraniu i z białą chustką przewiązaną na głowie i
wychylającego się z poza skały, biegł w jego kierunku w przekonaniu, że
to samica. Najczęściej strzelali do kozic w środek stada, „w kupę”, aby
od jednego strzału padły dwie sztuki, co bardzo często się zdarzało.
Jednak przez to wiele osobników w stadzie było okaleczonych i potem
padały w niewiadomym miejscu i czasie. Losem postrzelonych i rannych
kozic specjalnie się nie przejmowano. Nikt za nimi nie chodził, gdyż
szkoda było na to czasu. Polujący z doświadczenia wiedzieli, że jeżeli
kozica na miejscu nie padnie, to bardzo trudno ją potem odnaleźć. Poza
tym po oddaniu strzałów trzeba było jak najszybciej uciekać i chować się
ze zdobyczą w kosodrzewinę, aby nie zostać wypatrzonym z grani przez
strażników. Zabitą kozicę patroszono na miejscu w kosodrzewinie. Jeśli
było bezpiecznie i nie widać było strażników piekli przy ognisku wątrobę
lub gotowali w garnku płuca z ubitego zwierzęcia. Dzięki temu można było
się posilić i mniej kilogramów było do niesienia.
Ze zbytem upolowanej zwierzyny górale nie mieli żadnego
problemu. Odstawiali ją do większych pensjonatów i hoteli za umówioną z
góry cenę. Przynosili lub przywozili ją w nocy, składali w oznaczonym
miejscu, np. w szopie, chlewku, czy też wrzucali przez otwarte w tym
celu okno. Po zapłatę zgłaszali się później w ciągu dnia, nie zwracając
przy tym niczyjej uwagi.
Niekontrolowane polowania na kozice i świstaki
doprowadziły do drastycznego zmniejszania się liczebności tych zwierząt.
Zaczęto to zauważać, gdyż zjawisko to w miarę wzrastającej liczby
ludności i turystów w Tatrach zaczynało być niepokojące i niebezpieczne.
Dlatego też w 1865 roku ksiądz Eugeniusz Janota we współpracy z
Maksymilianem Nowickim napisał „Upomnienie Zakopianów i wszystkich
Podhalanów, aby nie tępili świstaków i kóz”. Potępiał barbarzyńskie
zwyczaje kłusowników i ganił górali za ich haniebne postępowanie. (...)
Czy to nie hańba na was, że
strzelacie kozy bez wyboru, czy samiec, czy
samica, młode czy stare. (...) Czy to nie hańba na was, zabijać
te biedne zwierzęta, chude i wynędzniałe zaraz z wiosny jeszcze po
śniegu, gdy ledwie przetrwały ostrą i ciężką zimę! Nie szatańskie to
okrucieństwo, zastawiać oklepce [potrzaski, J.P.], w których
biedne zwierzę męczy się najokropniej nieraz dni kilka, zdzierając skórę
i żyły z nogi, lub łamiąc kości, aby się uwolnić! Jest to okrucieństwo
wzniecające najwyższe oburzenie przeciwko tym, którzy coś podobnego mogą
robić; jest to barbarzyństwo posunione do najwyższego stopnia,
okazujące, że są między wami ludzie bez żadnego uczucia, bez wstydu, z
sercem tak twardem, jak te głazy w turniach! (...) Jeżeli złą
rzeczą jest zabijać świstaki i kozy, to przedawanie zabitych nie może
być rzeczą dobrą. Czy złodziejowi dlatego ma być wolno kraść i czy
kradzież dlatego nie ma być grzechem, że się zawsze najdzie jaki zły
człowiek, który kupuje rzeczy skradzione? Jeżeli jest rzeczą haniebną
wytępiać kozy i świstaki, haniebną też jest rzeczą szukać tak podłego i
nikczemnego zarobku, mogąc mieć dosyć innego, a uczciwego. (...)
Świstaki traktowano w sposób bardzo brutalny, wręcz
barbarzyński. Bardzo drastycznie opisuje to Barabasz w artykule
„Kłusownicy i zwierzyna w Tatrach”. Świstaki stanowiły dosyć cenny łup,
gdyż za jedną sztukę można było dostać od dziesięciu do dwudziestu
koron. Zabijano je głównie dla tłuszczu świstaczego, który posiadał
właściwości lecznicze. Używano go na różne dolegliwości, najczęściej na
tzw. „oberwanie” i przepuklinę. Na świstaki górale wyprawiali się
zazwyczaj późną jesienią, przed pierwszym śniegiem, gdyż ten zasypywał
wszystkie ślady i nory świstacze. Wygrzebywano z nor od razu całą
rodzinę złożoną przynajmniej z pięciu sztuk. Jeżeli przy wygrzebywaniu
nie spały jeszcze dosyć twardo, to trudno je było upolować, gdyż po
przebudzeniu wkopywały się dalej w głąb ziemi. Gdy spały już twardo,
polowanie było łatwiejsze, o ile nory nie znajdowały się między skałami.
Po wydobyciu zabijano je w ten sposób, że trzymając je za tylne nogi
bito nimi o ziemię do czasu, aż krew nosem
wypłynęła, lub po prostu
rozbijano głowę obuchem ciupagi. Świstaki to zwierzęta bardzo twarde.
Zdarzały się przypadki, że zwierzę odzyskiwało przytomność w torbie,
wygryzało otwór i uciekało. Tak się wydarzyło dwukrotnie znanemu
przewodnikowi Maciejowi Sieczce.
Wczesna zima była ratunkiem dla biednych świstaków, mogły one wtedy bezpiecznie spać do wiosny. Bywały lata, że ani jednego świstaka nie przyniesiono do Zakopanego z powodu wczesnych opadów śniegu. Wtedy ich liczebność wzrastała i pojawiały się nawet w takich miejscach, gdzie uważano je za całkiem wytępione. Tak było w Małej Łące i nad Zmarzłym Stawem.
Ksiądz Janota bardzo ostro potępiał sposoby, z jakimi
górale obchodzili się w czasie polowania na świstaki. Ganił ich za to w
swoim „Upomnieniu” nie szczędząc ostrych słów. (...) A jeżeli
zabijanie świstaków i kóz w ogólności jest rzeczą haniebną, nikczemną i
grzeszną, jeszcze ohydniejszy jest sposób, w jaki to czynicie.
Czyż to
nie jest ohydą i hańbą dla was, że wtedy, gdy te biedne zwierzęta
układają się do snu zimowego, wtedy przychodzicie, wykopujecie i
mordujecie obuchem całe rodziny, młode i stare, samce i samice! Czy to
nie jest szatańska podłość, tego samego środka, którego używa Opatrzność
do utrzymania przy życiu tych biednych zwierząt, niemogących inaczej
przetrwać sześć - do ośmiomiesięcznej zimy, jak tylko przespaniem
takowej, tego przez Opatrzność obmyślonego snu zimowego tych zwierzątek
używać na ich zagładę! (...) Bo cóż te zwierzątka wam złego
robią? Czy są drapieżne, jak wilki, sępy, lisy lub niedźwiedzie? Czy są
jadowite, jak żmije? Uchowaj Boże; ani drapieżne, ani jadowite, owszem
piękne i zabawne; nikomu żadnej nie przynoszą szkody i są prawdziwą
ozdobą hal waszych. Czy te Tatry piękniejsze będą, czy podróżni i uczeni
większą będą mieli ochotę do ich zwiedzania, gdy je obedrzecie z tego,
co je prawdziwie pięknemi czyni, co im tak wiele dodaje uroku? gdy już
do szczytu wytłuczecie ś
wistaki biedne i kozy? Nie! Wtedy będą te góry
wasze, te hale wasze, jak pogorzelisko, jak cmentarz, gdzie głucho i
niemo; wiatr tylko będzie huczał po turniach, jakby płacz i narzekanie
po tych biednych zwierzątkach niepotrzebnie przez was prześladowanych i
już niemal całkiem wytępionych. (...)
Przewodnicy chodzący z turystami po górach doskonale wiedzieli gdzie można było spotkać kozice i gdzie świstaki miały swoje nory. To właśnie od nich dowiadywali się o tym strzelcy. Klimek Bachleda chodząc bardzo często jako przewodnik z gośćmi, wiedział niemal o każdej norze świstaczej, zapamiętywał te, które były zatkane trawą przez świstaki jesienią, a potem szedł i wygrzebywał je. Takie wyprawy, jeżeli były udane, dobrze się opłacały.
Ksiądz Janota w swoim „Upomnieniu” starał się uświadomić
góralom bezskuteczność świstaczego sadła, które w tradycyjnej medycynie
góralskiej było lekarstwem praktycznie na wszystko, a dla którego górale
w tak niehumanitarny sposób traktowali świstaki. (...)
Powiedzcież, dlaczego tak zapamiętale zabijacie te biedne zwierzęta?
Otóż świstaki na sadło, a kozy na przedaż. Ale czy to dobrze, uczciwie,
to jeszcze pytanie. Sadłem nibyto się leczycie. Ma ono wam pomagać na
rznięcie, na kaszel, ułatwiać poród, rozmiękczać gruczoły, nawet rany
leczyć; świeżo ściągniona skórka ma być na gościec i Bóg wie, co
jeszcze. Nie trzeba na to wiele rozumu, że rznięcie, kaszel, stwardniały
gruczoł, poród lub osłabienie po nim są bardzo różne słabości i z
różnych pochodzą przyczyn. Więc nie wiele też potrzeba rozumu na to, że
na tak róż
ne słabości jedno i to samo lekarstwo nie może być pomocnem.
A otoż wy tego rozumu nie macie, albo go mieć nie chcecie; nie wierzycie
tym, co potrzebne na to mają nauki i chętnie was uczą i oświecają (...).
Eugeniusz Janota, jako osoba duchowna zwracał się do górali niczym jak na kazaniu, odwołując się do przestrzegania piątego przykazania i często cytując fragmenty z Pisma Świętego. (...) Czem był raj dla pierwszych ludzi, tem jest ziemia dla człowieka w ogóle, tem hale dla was. Nie dlatego więc stworzył Pan Bóg świstaki i kozy w halach i nie dlatego Pan Bóg umieścił was pod halami, aby niektórzy zpomiędzy was lekkomyślnie i nikczemnie zabijali te zwierzęta, ale dlatego, abyście ich strzegli, to jest, abyście nie tylko wy sami nie zabijali tych zwierząt niewinnych, ale i innym zabijać nie pozwalali. (...) Więc wszyscy ci zpomiędzy was, co męczyli i męczą, zabijali i zabijają tak niewinne zwierzęta, jakiemi są świstaki i kozy, grzeszyli i grzeszą przeciw piątemu przykazaniu Boga, które mówi: „Nie zabijaj”. I wszyscy ci, co kupowaniem tych zwierzątek zabitych zachęcają was do ich wytępiania, ten sam popełniają grzech.(...)
Po wejściu w życie ustawy krajowej z dnia 19 lipca 1869
roku zakazującej tępienia kozic i świstaków Towarzystwo Tatrzańskie,
chcąc przyczynić się do rozmnożenia tych zwierząt, ustanowiło i opłacało
z własnych funduszy strażników, którzy mieli za zadanie ścigać
kłusowników i wszystkich tych, którzy porywali się na polowanie na te
zwierzęta. Interesujące było to, że na strażników wybrano najbardziej
znanych kłusowników, którzy byli zarazem pierwszymi przewodnikami po
górach. Byli to Jędrzej Wala, Maciej Sieczka, a później Bartłomiej
Obrochta. Pierwsi strażnicy kozic traktowali swą przysięgę służbową
bardzo poważnie, toteż ustawa skutecznie spełniła swoje zadanie i
liczebność kozic znacznie wzrosła.
W późniejszych czasach czynności te wykonywała straż
leśna. Strażnicy rządzili się wtedy specyficzną „etyką góralską”.
Chociaż byli strażnikami i ścigali tych, którzy polowali nielegalnie, to
jednak im samym, ich krewnym i „wspólnikom” wolno było polować,
zwłaszcza po stronie węgierskiej. Przymykali na to oczy, a jeżeli już
kogoś trzeba było oddać pod sąd za kłusownictwo, to zeznawali tak, aby
okazać swoją gorliwość i sumienność w wykonywaniu obowiązków, a
jednocześnie nie zaszkodzić oskarżonemu.
Strzelcy mieli swoje wypróbowane sposoby na strażników.
Bardzo skuteczny był tzw. „telegraf bez drutu”. Jeżeli na Gubałówce w
oznaczonym miejscu i w określonym czasie palił się ogień, to strzelcy w
górach wiedzieli, że strażnicy wyszli na patrol i że niebezpiecznie
byłoby wracać. Juhasi przebywający na halach również ogniem dawali znać
kłusownikom, że w danym terenie przebywają strażnicy i nie można
polować. Strażnicy często robili zasadzki na strzelców czekając na nich,
gdy będą wracali obładowani zwierzyną. Lecz rzadko udawało im się ich
schwytać, gdyż wracali oni przeważnie nocą i nieuczęszczanymi drogami. W
miejscach zaś niebezpiecznych jeden z nich zawsze pierwszy szedł na
zwiady bez strzelby i torby, a gdy spotkał strażników wdawał się z nimi
w głośną dyskusję w celu ostrzeżenia swoich kompanów.
Inicjatorzy ustawy krajowej z 19 lipca 1869 roku rozumieli całkowitą ochronę kozic i świstaków, jako środek przejściowy i ustanowili ją tylko na dziesięć lat. Jednak po upływie tego okresu okazało się, że nie zaistniały warunki do jej zniesienia. W ten sposób przetrwała ona aż do chwili wydania ostatniej galicyjskiej ustawy łowieckiej z 13 lipca 1909 roku, w której już na stałe włączono ochronę kozic i świstaków.
Niektóre zapisy ustawy z 1869 roku można było umiejętnie
obchodzić, co w praktyce nie zawsze właściwie i skutecznie chroniło te
zwierzęta. Zgodnie z ustawowym zapisem właścicielowi terenu wynoszącego
ponad 115 hektarów, bez względu czy była to jedna osoba, czy też teren
znajdował się we współposiadaniu większej ilości osób, przysługiwało
prawo do samodzielnego wykonywania polowania i do swobodnego
rozstrzygania o sposobie jego przeprowadzania, a więc poprzez zarząd
własny, czy też dzierżawę. Zapis ten mógł doprowadzić do sytuacji, że
ile byłoby wspólnot posiadających ponad 115 ha., tyle byłoby
samodzielnych okręgów polowania. Taki stan rzeczy byłby bardzo
niebezpieczny i w praktyce mógłby doprowadzić do wydania kozic na łup
bezwzględniej gospodarki rabunkowej. Żadna straż nie byłaby skuteczna,
każdy współwłaściciel posiadający kartę łoą ja równż zaproszeni
lub wkupujący się goście mogliby strzelać do woli. Ponadto nieuchronnie
prowadziłoby to do nasilenia się kłusownictwa.
Właściciele terenów w obrębie jednej gminy, z których żaden nie posiadał wymaganego minimum 115 ha., tworzyli w myśl innego zapisu ustawy spółki łowieckie, łącząc w ten sposób swoje grunty w jeden łowiecki okręg. Taka spółka wykonywała prawo polowania albo przez ustanowionych zaprzysiężonych myśliwych, albo też wydzierżawiała je z wolnej ręki, bądź przez licytację W podobny sposób wykonywane było prawo polowania na gruntach gminnych. W tym wypadku jednak ingerencja władzy powiatowej sięgała nieco dalej. Zatwierdzała ona i zaprzysięgała ustanowionych myśliwych i miała też duży wpływ przy wydzierżawianiu.
Tak więc ochrona kozic i świstaków wyraźnie szwankowała.
Nie była to wina samej ustawy, ale nienależytego jej stosowania. Straż
była niewystarczająca i niewłaściwie zorganizowana, a policja i władze
na kłusownictwo patrzyły przez palce. Wypadki bezczelności kłusowników
były bardzo częste, a ich poczynania ogólnie tolerowane. Wszyscy
potrafili wskazać palcem kłusownika, ale nikt nie odważył się i nie
chciał go zaczepić.
W czasie I wojny światowej Tatry stały się azylem dla
uchylających się od służby wojskowej. Żołnierze znużeni długotrwałą
wojną, przychodząc na urlop, nie wracali do koszar, pozostawali w domu,
a gdy ich poszukiwano, uciekali z bronią w góry, które opustoszałe od
turystów, zaroiły się zbiegami. Prowadzili tam oni życie pierwotne,
koczownicze, nocowali w szałasach lub pod gołym niebem. Posiadali broń,
toteż żywności dostarczała im zwierzyna, która w tych czasach bardzo
ucierpiała. Krewni dezerterów przynosili czasem żywność, którą składali
w umówionym miejscu, ale nie było to bezpieczne, gdyż czasami ich
śledzono. Czasem więc trzeba było wyżebrać lub siłą zabrać barana od
bacy z szałasu. Powojenny chaos, nieład, brak dozoru i duża liczba broni
palnej sprzyjały nasileniu się kłusownictwa. Górale byli w posiadaniu
zarówno wszelakiego rodzaju karabinów wojskowych, nawet z lunetami, jak
i również amunicji. W górach także posiadali ukrytą broń, aby jej nie
nosić z domu. Posiadali schowki pod skałami w suchych miejscach, lub
wieszali broń na drzewach.
Od dawna istniały w Tatrach istotne powiązania miedzy łowiectwem a turystyką. W XIX wieku, a także w I połowie XX, zbudowano w Tatrach liczne ścieżki myśliwskie, domki, często użytkowane przez turystów, chociaż z punktu wiedzenia prawa było to zabronione. Niektóre obszary całkowicie zamykano przed turystami. Książę Hohenlohe w celu zabezpieczenia swych terenów myśliwskich przed turystami sprowadzał z Alp specjalne odziały uzbrojonych „jegrów”. Wydawano też w tym celu zakazy wstępu na niektóre obszary leśne, ale tylko w okresie polowań.
Jacek Ptak
Z historii łowiectwa w Tatrach. (25) |
Pokaz slajdów |
Pobierz tekst w wersji pdf. |
Źródła:
-
Zofia Radwańska Paryska, Witold Henryk Paryski, Wielka Encyklopedia Tatrzańska, Wydawnictwo Górskie, Poronin 2005.
-
Eugeniusz Janota, Upomnienie Zakopianów i wszystkich Podhalanów, aby nie tępili świstaków i kóz, Kraków 1865.
-
Stanisław Barabasz, Kłusownicy i zwierzyna w Tatrach, [w:] Wierchy nr 1, Lwów 1923.
-
Jan Gwalbert Pawlikowski, W sprawie ochrony kozic słów kilka, [w:] Wierchy nr 1, Lwów 1923.
-
Wojciech Gąsienica Byrcyn, Łowiectwo w Tatrach, [w:] Tatry, Nr 2/2007.
-
Walery Eljasz, Illustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic, Poznań 1870.
-
Walery Eljasz, Nowy Illustrowany przewodnik do Tatr i Pienin, Kraków 1881.
-
Walery Eljasz Illustrowany przewodnik do Tatr, Pienin i Szczawnic, Kraków 1891.
-
Wikipedia: http://pl.wikipedia.org